2014-01-09

To the Islands! (en/pl) - Krabi, Thailand

Krabi, Thailand

A relatively early start today as we have a 12:30 flight to catch to Krabi in the south of Thailand. We packed our bags and lugged them downstairs for 08:30 to meet with the others before crossing the road to a small café for breakfast. The Lai Thai Hotel has been a good base for our stay in Chiang Mai and we would stay here again. I have still to work out the relationships between some of the holidaymakers in the hotel. The sex industry here is visible, but it is not just the seedy street side girls. There are many older men in the hotel escorting younger Thai girls around, but in a way that suggest they have a companion type arrangement with them. We see them at breakfast and then in town and they are seemingly entertaining the girls with nice meals and buying gifts for them. It is a common sight and is openly accepted by the local hoteliers – probably deemed normal business conduct. For me it is very strange and a concept that only some people can understand or accept. Are all these men single and lonely and see this as a way of finding mutual companionship for a few days? Or am I being naïve? The latter most probably… It all look s a little too organized.

After a rather thin omelette washed down with pineapple juice and a coffee, we caught a taxi (hailed and negotiated by me!) to the Domestic Airport. Our flight to Krabi is 2 hours and we are flying Air Asia – a reputable airline and the most popular 'cheap airline' here. Had it not been for the Dutch people on our trek describing their experience of smoke curling out from one of the engines during their last flight, we would be quite relaxed about our transfer! But he flight was uneventful and I used the time to catch up on the blog. Lucy slept next to me for pretty much the whole flight and we landed in Krabi around 14:45, flying over palm trees and swamp areas – a very different landscape. The next part was fun as we debarked and headed to the one baggage conveyor belt to fetch our bags. Most arrived quickly, but Malgosia's and Ania's were delayed by 30 mins. A nervous wait hoping they hadn’t been transferred to Bangkok by mistake! Whilst the boys waited for the bags, the girls left to get a headstart on organizing the transport from Krabi to Surat Thani, our transfer point off the mainland. The trip was booked, but we had limited time to reach the city centre to catch our bus at 16:30. The minibus driver at the airport said "no problem!" when we showed him the map of where we needed to be. He then spent 45 minutes driving aimlessly around the side streets, frequently stopping at shops at the tourist information point to ask directions! Not good when we were already late and a bit useless of a taxi driver considering the small size of Krabi! Finally found our bus, a very old 53-seater with pink curtains and some weird psychodelic colours on the ceiling that was waiting for us. Purchased a sandwich and some water and settled down for the rather hot and sweaty 2-hour transfer to Surat Thani. A 30 minute wait here whilst we ate a Magnum and Andrzej giggled at Dave-o and gang performing stupid pranks on the TV, before hitching a ride on a pick-up truck to the main port. A pizza and some shopping during the 3-hour wait before boarding our night-ferry for the 8-hour trip to the island of Koh Tao. This is very much a transit town and the streets at 10pm are quiet, dark and generally deserted, other than the small market along the harbour. Rubbish is everywhere and building fronts and gateways are dirty. The smell in the air as we walk is a powerfully potent mix of sewage, rubbish, stagnant warmth and freshly cooked food – an unusual and unique blend!

The ferry is basically an old wooden cargo boat with two decks; the lower dedicated to food transport to the islands and the top left open with slim mattresses laid out along both sides for people to sleep. When I laid down with my arms straight either side, that was the width of the mattress. With Lucy one side and Ania the other, it was tight and very warm! By this time, we had been hot and sweaty for hours, so no-one cared and we were all gently rocked into deep sleep.

Pobudka, pakujemy się i wymeldunek z hotelu, który w sumie przez 5 nocy był naszą przystanią z tarasem do nocnych pogaduszek i świetnym miejscem na obserwacje…

Mike pozostaje zafascynowany jednym aspektem tutejszego życia. Wszyscy wiedzą o seks turystyce w Tajlandii, może budzić to odrazę, ale niestety jest to niepodważalny fakt i my tego nie zmienimy. Co jest jednak zaskakujące, to poszczególne formy tego interesu: w naszym hotelu przy śniadaniu przy wielu stołach daje zauważyć się pary składające się z młodych Tajlandek i facetów w wieku średnim i wyższym. Zazwyczaj prowadzą ze sobą ożywioną konwersację, on płaci, widzimy ich potem razem gdzieś na miejsce, ona się uśmiecha, on płaci, jedzą kolację, on płaci… Przy czym następnego poranka ten sam facet siedzi u nas w hotelu przy stole z inną Tajlandką i cały scenariusz się powtarza… I tak przez wszystkie dni naszego pobytu w Chiang Mai. Mike próbuje nawet znaleźć jakieś romantyczne wytłumaczenie: samotność, potrzeba ludzkiego kontaktu, ale prawda jest taka, że sprowadza się to wszystko do seksu… Powiedzenie, że to pieniądze nakręcają świat, nie ma tu prawa bytu. Tajlandię nakręca seks, no i turystyka, szczególnie jej gałąź związana z seksem…

Zjadamy europejskie śniadanie w przyjemnej kafejce poza hotelem, gdzie próba uzyskania gorącego mleka do kawy spotyka się z pustymi i nierozumiejącymi spojrzeniami obsługi. Jest to tutaj normalne, tzw. kawa po tajsku jest mocna i dolewa się do niej słodkiego mleka skondensowanego, co z kolei spotyka się z pustym i nierozumiejącym wzrokiem z mojej strony… Ale w końcu po konsultacjach na zapleczu udaje nam się uzyskać jeden malutki dzbanuszek zimnego mleka na dwie kawy, na szczęście Andrzej po dżentelmeńsku wyrzeka się swojego udziału i moja kawa jest do wypicia. Cała reszta śniadania (jogurt!, muesli!, owoce!) jest bardzo smaczna.

Wskakujemy do taksówki, którą tradycyjnie już negocjuje Mike (przed jednym z wieczornym wyjść obarczyliśmy tym zadaniem Mike’a z żądaniem, żeby nie było drożej niż 60 baht. Mike dosłownie po 30 sekundach odwrócił się do nas ze zwycięskim wyrazem twarzy mówiąc, iż wynegocjował 40 baht. Byliśmy dla niego pełni podziwu (zazwyczaj dla 6 osób kierowcy chcą ok. 100 baht), a on ze śmiechem nam mówi, że zapytał kierowcy ile do Nocnego Targu, kierowca mu na to 40 baht – a raczej baaaht, bo Tajlandczycy wypowiadają to słowo bardzo śpiewnie i przeciągle), Mike na to kierowcy, że załatwione, no i od tej pory Mike jest głównym negocjatorem…

Szybka odprawa na lotnisku. Lecimy Air Asia, tanimi liniami lotniczymi o dobrych opiniach. Trochę mamy czekania, bo Ania cierpi na złośliwą odmianę reise-fieber i gdybyśmy jej pozwolili, to pewnie koczowałaby na lotnisku już od wczorajszego wieczoru, niczym nastoletnia fanka oczekująca na wejście na koncert the Beatles. Ale wykorzystujemy ten czas na wypisanie i wysłanie kartek do Alka i Benia, uzupełnienie blogowych wpisów i – w Mike’a przypadku – zjedzenie dwóch burgerów z Burger King, o zgrozo!, o wstydzie!.

Lot jest spokojny, tylko Małgosia do startu przybiera pozę, która według instrukcji przybiera się w przypadku wodowania samolotu, nie jęczy tym razem za głośno, więc jej wybaczamy… Piękny widok na Chiang Mai, ostatnie spojrzenie na to piękne miasto i góry i zasypiam…

Budzę się tuż przed lądowaniem w Krabi, widok na soczystą zieleń i piękną bagnistą deltę rzeki Krabi. Powietrze wibruje od gorąca, tu zaczyna się egzotyka.

Lądujemy, przy odbiorze bagaży na pół godziny gubią się plecaki Ani i Małgosi, chłopaki cierpliwie czekają, a my idziemy załatwiać transport do Surat Thani i potem prom na wyspę. Szukamy biletu łączonego – w hali przylotów agencji turystycznych jak na śląskim odpuście, sprzedawcy nawzajem się przekrzykują w nadziei złowienia klienta. Robimy szybkie rozpoznanie, chłopaki pojawiają się już z wszystkimi plecakami, więc na ostatnią chwilę dokonujemy zakupu i w szalonym pędzie biegniemy do minibusa – mamy 35 minut, żeby dotrzeć do centrum na dworzec autokarowy. Kierowca minibusa długo przygląda się kartce z adresem, zaczynamy żywić obawy, że może jest niepiśmienny i nieczytelny, ale jak w takim układzie zrobił prawo jazdy, przecież nawet tu musi obowiązywać jakieś prawo?! Drogę do centrum pokonujemy ekspresowo jak na warunki popołudniowych korków i dopiero w mieście okazuje się, że nasz kierowca może jest i piśmienny i czytelny, ale miasta to to nie zna i do najmądrzejszych nie należy. Na nasze pytania, jak jeszcze daleko i ile minut odpowiada, że nie wie, 3 czy 4 razy staje i pyta o drogę, kręcimy się w kółko po podejrzanych dzielnicach przemysłowych i w końcu prawie 10 minut po planowym czasie odjazdu autokaru docieramy na miejsce. Wpadamy do centrum operacji (dach z ocynowanej blachy, lada i lodówka z piwem, wokół tego kręci się tłum mniej lub bardziej opalonej i brudnej młodzieży – czyli tak w zaokrągleniu od 19 do 26 lat; ogólnie nasze odczucia z tej wyprawy są takie, że w pewnym wieku człowiek powinien wyrzucić plecak i zarobić na wczasy zorganizowane, ale widocznie jeszcze tego wieku nie osiągnęliśmy – i okazuje się, iż autokar jeszcze stoi, bo jednak mieliśmy zarezerwowane bilety, a operator ma honor. Zaopatrujemy się nawet w kanapki na drogę i ładujemy się do podejrzanie hipisowskiego z wyglądu autokaru pełnego zgrzanych i spoconych ciał młodego międzynarodowego towarzystwa – słychać bodaj wszystkie europejskie języki…

Jedziemy prawie 2 godziny na północ, za oknami widoki, od których odechciewa się spać: zieleń o tysiącu odcieni, postrzępione, o kształcie rekiniej płetwy grzbietowej, strzelające w niebo pojedyncze skały (kto widział film „Indochiny", ten wie, o czym mówię)…

Mocno po zmroku dojeżdżamy do Surat Thani (z wybrzeża zachodniego przedostaliśmy się tym sposobem na wschodnie), gdzie w tylnej, zdecydowanie podejrzanie wyglądającej uliczce następuje transfer do ichniej taksówki, którą dojeżdżamy na przystań.

Tu dygresja: tylne i podejrzanie wyglądające uliczki są w Tajlandii normą, prócz ich tylnej i podejrzanej natury charakteryzują się one też wszechobecnym brudem; Tajlandczycy żyją na wysypiskach śmieci i co najgorsze, nie wydają się tego dostrzegać; najsmaczniejsze żarcie kupuje się tu z ulicznych garkuchni otoczonych zewsząd stertami starych kartonów, plastikowych butelek, resztek jedzenia, pustych łóżek, starych telewizorów; w czasie naszego treku po dżungli, po wejściu do wioski plemienia Karen, zaczęłam rozglądać się za miotłą czy też jakimś szpikulcem, żeby posprzątać!; dygresja numer dwa: turystyka jest w głównie mierze inicjatywą prywatną; każdy pracuje dla każdego; szwagier pomaga teściowi kuzynki; przejazd z punktu A do punktu B odbywa się trzema środkami lokomocji, bo cała rodzina musi zarobić; Tajlandczycy są przy tym świetnie zorganizowani: dostajesz człowieku naklejkę na klatę i każdy z tych siostrzeńców, zięciów i swatów dokładnie wie, gdzie cię dowieźć; a ty podejrzliwy i tchórzliwy z natury Europejczyku pocisz się i modlisz do bogów wszelkiej maści, żeby ci przy okazji takiego transferu w którymś z tych ciemnych zaułków nerki na handel nie wycięli…

Na przystani zastajemy czekający już prom, mamy do odpływu ok. 3 godzin, ale wyspy zaopatrywane są właśnie przez kursujące regularnie promy, więc najpierw odbywa się załadunek towarów wszelkich. Tak na oko wydaje nam się, iż dla nas może już nie wystarczyć miejsca, bo śmieję się w kułak pisząc „prom”. Tak naprawdę jest to stara, pamiętająca lepsze czasy, drewniana łajba pomalowana na niebiesko i trzeszcząca przy każdej większej fali (a przystań jest na rzece, do otwartego morza jeszcze daleko!). Wchodzi się do niej przez dziób prosto do części towarowej, gdzie stoją już dwa skutery, kilkadziesiąt kartonów piwa, wielka paka z różową pierzyną (w tym klimacie!) i mnóstwo innych pakunków, na zidentyfikowanie których nie mam czasu, bo już pnę się wąską drabinką na pokład dla podróżnych, gdzie pod przeciwległymi ścianami w dwóch rzędach, pokotem, ułożone są materace, na których mamy przespać 8 godzin nocnej podróży… Pod sufitem leniwie kręci się kilka wentylatorów, panuje przejmująca duchota, okna wydają się bić zabite gwoździami, na szczęście Andrzej w duchu „Polak potrafi” otwiera jedno z nich i uderza w nas ostra bryza o mocnym azjatyckim zapachu będącym pomieszaniem smrodku z kanalizacji, przypraw kuchennych, gnijących śmieci i świeżych owoców… Człowiek Tajlandię kocha sercem całym, chyli czoło przed jej niezaprzeczalną urodą, po to tylko by ją za chwilę znienawidzić całą duszą za niekonsekwencję w zapachach i doznaniach estetycznych, ale zaraz zaczyna ją kochać od nowa za uśmiechnięte wszędzie twarze i wyciągnięte pomocne dłonie, za piekielnie ostrą i smaczną kuchnię, za niebo pełne gwiazd, za klimat…

Wyskakujemy jeszcze na nadrzeczną promenadę. Zjadamy kolację w małej tajlandzkiej pizzerii (zaskakująco profesjonalna pizza dla Mikej’a i sałatka z pomidorów dla mnie), zaopatrujemy się w wodę i owoce na drogę, mościmy sobie legowiska ze śpiworów na przydzielonych nam wąskich materacach (Tajlandczycy są nie tylko niskiego wzrostu, ale i niewielkiego obwodu w dupach) i wypływamy.

Spoglądam trochę na oddalające się wybrzeże, ale po jakimś czasie robi się całkowicie ciemno. Chciałabym napisać, że zapada też błoga cisza i słychać tylko uderzające o kadłub fale, ale niestety w dalszej części pokładu usadowiły się dwie młode Niemki, mocno już pijane wolnością i piwem Chang, które przyciągają do siebie wygłodniałe i łase na łatwą zdobycz męskie towarzystwo. Wszyscy przez jakiś czas ich ignorują, ale gdy zaczyna zbliżać się północ, wyrusza do nich nastawiona bojowo Ania. Po kilku minutach nastaje cisza… Kończę czytać przywiezioną z domu książkę i lepka od potu (ale z wyszorowanymi zębami) układam się do snu teraz już przy akompaniamencie fal…

Show more